Batiste mood

Udostępnij

Batiste mood

Ciekawe pomysły / Historie z życia wzięte Ten sklep bez szyldu był znany poza miastem. Być może nawet kraj. Być może mógłby stać się wielkim centrum, a nawet halą widokową...

Mógłby, gdyby nie osobliwość jego właścicielki: nie
otwierała sklepu, jeśli nie była w nastroju kambrickowym.
Być może sklep mógłby się nazywać tak samo - cambric mood. Ale to byłoby sprzeczne z raison d'être tego miejsca. Jej zasłużony tytuł psychoterapeutyczny.



Chodziło o to, że nikt nigdy nie wyszedł stamtąd niezrozumiany. Albo niesłyszane.
I nie pojechali tam dla sukna. I nie dla kambru. To było dla nastroju. I za znalezisko.
Wchodziła stara kobieta z mroźnym wyrazem twarzy, garbiąc się. Patrzy podejrzliwie. I bynajmniej nie pojednawczy. A gospodyni wyciąga wełnę. Delikatny niebieski. Albo czuć. Albo proponuje uszyć kamizelkę. Miękkie i cienkie, wykonane z filcowanej tkaniny. To wszystko. I nie potrzebujesz niczego więcej. Jest już ciepło, bo. Nawet wygląd staje się cichszy.

A czasem przybiegała wesoła dziewczynka, cała w kwiecistej sukience. Bujne i kręcone. Co oprócz calico chciała tam zobaczyć? Albo calico w konwalie. I spódnica. Jak Katia z następnej klasy. I było to lepsze niż u Katii. Bo pani szyła tak, jak czuła.

A czasem wchodziła głęboko patrząca blondynka o szczupłej talii. I bardzo często do jasnego zmysłowego jedwabiu. Jak jej usta. A potem pani uszyła suknię do podłogi. Z leniwym dekoltem. Myśląc o tym, jak pięknie jest kochać w tak letnim wieku.

A czasem szukali altabas. I ta mętna satyna. Ale kochanka trzymała te tkaniny na specjalne okazje. Jeśli widziała w jej oczach przelotną miłość, albo karmiczne przywiązanie.

A jesienią był popyt na aksamit. Skóra lub sztruks. To było oczekiwane po lecie, więc gospodyni była gotowa, kupując najbardziej zielone lub niebieskie odcienie. A te były dla mężczyzn o nieśmiałym wyglądzie, którzy nic nie wiedzieli o spodniach. A panie zastanawiały się nad gobelinem, który leżał na środkowej półce. O skomplikowanym, grubo wzorzystym splocie z trzech, czterech lub dziesięciu nici. Tego właśnie było trzeba, po letnim zapomnieniu i wielu krótkich powieściach, przez które zimą przechodzi się jak przez misternie utkane nici.

Gospodyni miała też krosno żakardowe. Zapraszała na nią tych, którzy nie mogli jej zrobić dla siebie. Wiele można było zrozumieć po wyhaftowanym wzorze. Nawet na własną rękę. Często używana była również satyna. A najczęściej wiskoza. Gospodyni była przyzwyczajona do tego, że nikt nie szukał tkanin sam.



Mało kto wchodząc do jej sklepu miał zamiar cokolwiek szyć.
Ale wszyscy szukali zrozumienia. I tak się stało. I nawet jej podziękował. I wrócił ponownie. Na coś bardzo potrzebnego.
Bez imienia. Tylko pani nigdy nie podzielała tego kambrykowego nastroju. To było zbyt osobiste. Jak płótno z tego właśnie płótna, które ofiarowała, jeśli widziała nieśmiałość i nieśmiałość oraz chęć opowiadania z niechęcią do dzielenia się. Nawet wiskoza nie była odpowiednia w takich przypadkach. Dużo mniej gadania.

Dlatego ten sklep nie potrzebował szyldu. Jak się nazywa, jeśli nie chodzi o tkaninę? Dążysz do zrozumienia. Pani. Z batystowym nastrojem.
Autor: Marina Makarchuk Omów artykuł Powiedz znajomym: Subskrybuj magazyn:
  • Czytaj także
  • Komentarze